Po dotarciu do
swojego dormu dziewczyna usiadła na swoim łóżku i całkowicie się uspokoiła,
podczas gdy świat wokół niej zaczął się rozmazywać. Po chwili była tylko
ciemność. Żadnych ludzi i dźwięków. Tylko dusza unosząca się w całkowitej
pustce. Susan zastanawiała się czasem czy to się dzieje po śmierci. Jeśli tak,
to umieranie nie było takie złe. A jednak bała się go. Gdyby się go nie bała,
to nie bałaby się niczego. Wypadków, pożarów, ludzi i wszystkiego innego co
stanowiło zagrożenie. Przecież wszystko prowadziłoby do spokoju absolutnego. To
czemu się bała? Bo gdyby umarła, to z przeczuciem, że jej życie było
bezwartościowe. Chciała zrobić coś, dzięki czemu udowodniłaby sobie, że może
zmienić coś w świecie, chociaż trochę. Ale nie wiedziała jak, przez co czasami zadawała
sobie pytanie: czy jej życie faktycznie nic nie znaczy? Nikogo nie obchodziło,
czy żyje, czy jest martwa. Zawsze czuła, że jest sama. Ojciec opuścił ją gdy
była niemowlem, matka była jej wrogiem, krewni nie chcieli z nią mieć nic
wspólnego, a dla nauczycieli była tylko statystyką. Pociechą było dla niej to,
że przynajmniej nikt jej nie kontrolował. Tylko, że przez to musiała podejmować
wszystkie życiowe decyzje całkowicie sama. Nie miała nikogo kto by ją
pokierował, tak by została dobrym członkiem społeczeństwa. Miała przecież tylko
16 lat. W tym wieku powinna być lekkomyślna. Ale nie mogła sobie na to pozwolić.
Następnego
poranka miała szkołę. Budzik zadzwonił, co oznaczało, że musi zacząć dzień, czy
tego chce, czy nie. Cassandra otworzyła oczy. Było wyjątkowo wcześnie, ale
miała dodatkowe zajęcia z filozofii. Wstała więc i ubrała się. Po zjedzeniu
śniadania, wzięła szybko torbę do ręki i wyszła z internatu. Po chwili wtopiła w
tłum uczniów, którzy również mieli poranne lekcje. Dotarła do klasy i usiadła
cicho na końcu sali. Następne dwie godziny spędziła na słuchaniu debaty „Czy
należy karać śmiercią za najcięższe zbrodnie?”. Był to ciekawy temat. Z jednej
strony hipokryzją byłoby karanie odebraniem życia za odebranie życia. Ale z
drugiej strony, świat mógłby stać się lepszym miejscem gdyby źli ludzie by nie
istnieli. Ale to nasuwa pytanie: Czy jest coś takiego jak zły człowiek?
Przecież wszyscy popełniają pozytywne i negatywne czyny. Kto osądza czy
człowiek jest zły czy dobry? A jednak No wierzyła, że są ludzie, którzy nie
zasługują na życie. Jej matka to najlepszy przykład. Lekcja zakończyła się na jakimś
neutralnym stwierdzeniu, które nie przyznawało racji żadnej ze stron. Susan
wyszła na korytarz. Następną lekcją była mowa publiczna. Oczywiście nie miała
zamiar na nią iść. Napisze potem maila do nauczycielki, że bolał ją brzuch. Na
dzisiaj wystarczy, ale będzie musiała znaleźć jakąś lepszą wymówkę. Szła
właśnie do wyjścia, gdy chłopak, na którego wczoraj wpadła podszedł do niej.
- Siema –
przywitał się. – Trzymasz się po wczoraj?
Wspaniale.
Tego jej jeszcze było trzeba. Musiała coś odpowiedzieć, by zostawił ją w
spokoju. Chciała tylko ominąć mowę publiczną (T-T). Zebrała w sobie całą swoją
odwagę (która zawsze była prawie zerowa), by wydobyć z siebie głos.
- Tak – zdała
sobie sprawę jak cicho mówi, ale nie dała rady głośniej.
- To dobrze –
odpowiedział. Po chwili zdał sobie sprawę, że się nie przedstawił – Jestem Zac.
- Wszyscy
mówią mi No – mówiąc to zdanie powiedziała więcej słów, niż w ostatnie sześć miesięcy łącznie.
Dotarli do
drabiny prowadzącej na dach. Dzwonek zadzwonił, a korytarz zaczął się
opróżniać.
-
Wychodzisz? – zapytał Zac. Dla niego lekcje się dopiero miały zacząć.
Cassandra
przytaknęła. Nie wyglądała na osobę, która by wagarowała, ale mowa publiczna to wyjątek.
- Też mi się
nie chce siedzieć w klasie – powiedział. – Mogę iść z tobą?
Susan
wskazała na drabinę co oznaczało zgodę. Nie dlatego, że chciała żeby tam był, ale bała się powiedzieć nie.
<Zac?>
Podliczone
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz