8 października 2019

Od Shakäste CD Percivala

Ludzie przybywali do niego w różnych stanach. Tuż po utracie ukochanej osoby, chcąc skontaktować się z nią chociaż ten jeden, ostatni raz. Po rozstaniu z wieloletnim partnerem, aby przekonać się, iż jeszcze jest dla nich szansa, a los prędzej czy później się odwróci. Czasami odwiedzają go też tacy, którzy chcą po prostu poznać swą najbliższą przyszłość, przekonać się, iż wszystko pójdzie po ich myśli. Tajemnicą Poliszynela jednak jest poznanie rzeczywistych motywacji gości Samediego. Czasami wystarczy, iż zasiądą przed nim na skórzanym fotelu, ośmielą się spojrzeć w oczy loa, gdy ten zalewa herbaciany susz gorącą wodą. I wtedy już wie.
Chcą zapewnienia.
Nie obchodzi ich to, co przyniesie im los. Każdy przychodzi z jedną, jego zdaniem prawidłową wersją wydarzeń. Nawet jeśli nie przyznają tego wprost, od momentu, gdy przekraczają drzwi pokoju, już wiedzą, co się wydarzy za tydzień, miesiąc, rok. Jedyne, co oczekują od wróżbity to mętna przepowiednia, jaka po odpowiednim przeanalizowaniu, przepuszczeniu przez zaburzony własnym superego pryzmat w głębi duszy potwierdza przypuszczenia. I tylko wtedy są zadowoleni. Bowiem nikt nie chce słuchać o chorobie, która ich spotka w najmniej spodziewanym momencie. To prawda, czasami Metellus dorzuca co nieco rzeczywistych wróżb, byleby tylko nakierować śmiertelnika na odpowiednie tory, lecz dostrzega, że przestrogi zazwyczaj wpadają jednym uchem, a wychodzą drugim. Cóż, aż takiego dużego wpływu na ludzi nie ma, to należy przyznać.
Podobne sprawa się miała tego sobotniego popołudnia.
Pamiętał, że podczas gdy kobieta odpisywała pospiesznie na wszystkie wiadomości przed seansem, na spokojnie tasował talię kart tarota. Nie należały one do zbioru klasycznych wzorów. Z delikatnym uśmiechem co jakiś czas przesuwał palcem po zaschniętej już dawno farbie, składająca się w postaci barwnych plam na poszczególne obrazy. Namalowała je Brigitte pewnego wieczoru. Była niezwykle zapalczywa w tej kwestii, przed oczami mężczyzny stanął mu ponownie widok rudowłosej kobiety, przesuwającej małym pędzelkiem po powierzchni karty, wkładających w to dzieło wszystkie swe siły i magię, jaka w postaci migotliwych drobinek co jakiś czas osadzała się na powierzchni. Samedi był w stanie wyczuć ją nawet teraz. To właśnie dzięki mocy bogini wyczuwał drobne wibracje, które przy przesuwaniu palcami po talii pomagały mu wybrać odpowiednie symbole. Tym razem jednak było inaczej. W chwili, gdy słuchał próśb klientki i prostego przedstawienia się, aby mógł pobieżnie zinterpretować znaki, czuł, iż coś jest nie tak. Lecz milczał. Poprawił się jedynie na stercie poduszek, na jakich siedział po turecku, po czym wyuczonym gestem rozłożył talię na burgudnowym obrusie. Z tajemniczym wyrazem twarzy wyciągnął pierwszą kartę, ułożył ją przed kobietą i... znieruchomiał, nim ponowił czynność.
Ilustracja zniknęła. Widział jedynie pustkę.
Już nieco mniej pewnie wyłożył kolejne wybrane znaki. Był pewien, że są prawidłowe. Cholera, przecież nigdy się nie myli. Nie on. Nie w takich sprawach. Jednak widział doskonale, że wszystkie pięć kart było pustych. Przymknął na chwilę oczy. To przecież było niemożliwe.
— Wszystko dobrze, panie Metellus? — Z tego nieprzyjemnego stanu zagubienia wyrwał mężczyznę głos klientki. Potrząsnął głową, zebrał się w sobie. Spojrzał ponownie na talię. Ilustracje powróciły. Wieża, odwróceni Kochankowie, tuż pod nimi Świat i Koło Losu, toczące się nieubłaganie. Na samym środku Diabeł, zaciskający łapy na łańcuchach.
— Musiałem się zastanowić, pani Lee — wyjaśnił po krótkiej chwili analizy Samedi, zarzucając włosami i pochylając się nad stołem. Szybko zapomniał o wizji. Pewnie któryś z loa postanowił się nad nim chwilę popastwić. Upił łyk gotowej już herbaty, nim zaczął mistycznym szeptem wyjaśniać zawiłości losu kobiety.

Prowadził go zimnymi korytarzami zakładu, próbując wyciągnąć z zakamarków pojęci jakiekolwiek wydarzenie, jakie pozwoliłoby umieścić w którymś punkcie w czasie twarz gościa, może odnaleźć imię. To prawda, ktoś podał mu rano nazwisko, krótkie, może właśnie należące do tego mężczyzny. Nie było jednak ono tak ważne. Bowiem nie miał w planach zamieniać więcej słów niż to konieczne. Przed oczami nadal miał widok ciała Sashy Lee, która zupełnie niedawno siedziała przed nim, całkiem żywa. Męczyły go natrętne myśli. Czy gdyby powiedział, co znaczą te karty w takim a nie innym układzie, ochroniłby ją w jakikolwiek sposób? Czy była jednak skazana na zgubę? Na wyrwanie przez Ogrodnika Wszechświata jak kwiat? Co dziwne, nie czuł czegoś na wzór wyrzutów sumienia. Bardziej do natury tych przemyśleń pasowało określenie dywagacje. Proste zastanawianie się nad różnymi możliwościami rozwoju sytuacji, jej przebiegu i skutków. Chyba miał w sobie coś z filozofa, nawet jeśli się tego wypierał.
— Proszę spojrzeć na jej twarz — poinstruował mężczyznę, którego wpuścił przed sobą do chłodnego pomieszczenia. Zapierając się plecami o ciężkie drzwi, powiódł spojrzeniem za mniejszą od siebie sylwetką. Był normalny. Nie wyróżniał się niczym szczególnym. Przynajmniej zdaniem Barona, a o taki status w jego oczach było niezwykle łatwo. Z lekkim znudzeniem wsunął dłoń do kieszeni marynarki, jaką zdołał na siebie narzucić przed wyjściem z biura. Odruchowo przesunął się w stronę stołu wraz z nieznajomym, pozwalając wrotom zamknąć się powoli za nimi. Woń śmierci ponownie podrażniła nos bóstwa. Trudno się przyzwyczaić do pewnych zapachów. Specyficzna mieszanina chemikaliów, krwi i chłodu była jedną z nich.
— Na twarz? — powtórzył mężczyzna, zerkając znacząco na zielonkawy materiał, okrywający całe ciało aż do podbródka. Metellus pokiwał głową. Poczuł u jej nasady ucisk.
— Reszta nie nadaje się do obserwacji. Jestem w trakcie — "Dokańczania mego dzieła" chciał powiedzieć, lecz w porę ugryzł się w język. Był świadomy, iż nie wszyscy podchodzą do takich kwestii jak malowanie i naprawianie zwłok z takim entuzjazmem jak Samedi — preparacji. Obrażenia były stosunkowo duże. Nic dziwnego, patrząc na sytuację.
Nieznajomy przytaknął. Nie odezwał się więcej. Wrócił jedynie do przyglądania się obliczu Sashy Lee. W międzyczasie ciemnoskóry skrzywił się, po czym przesunął palcami po cienkim obiekcie, jaki poczuł w swej kieszeni. Zgrabnym ruchem wyciągnął kartę.
Diabeł.
Zerknął jeszcze raz na przybysza, a następnie obrócił jeszcze parę razy talię w dłoni, która w pewnej chwili zmieniła się w ciemną smugę dymu i popiołu. Loa stanął na skrawkach, gdy te opadły na sterylną podłogę. Udając profesjonalizm, splótł ręce za plecami.
— Jeśli mogę wiedzieć, kim był pan dla zmarłej? Proszę wybaczyć. Takie są procedury.

Percival?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz