16 października 2019

Od Verna do Anchora

- Powinieneś wstać. - Mruknął Finn, zabierając mi puszystą kołdrę. - Już południe, a ty nadal śpisz. - Odsłonił czarne żaluzje, wpuszczając do pomieszczenia ogromną ilość światła.
- Zamknij się, bo odbiorę ci pierścień. - Warknąłem, wywołując u niego uczucie słabości. No tak, w końcu stworzone przeze mnie wampiry odczuwają mój gniew dwa razy mocniej niż reszta. Przecierając dłonią zmęczoną twarz zszedłem z wygodnego posłania, a następnie bez zbędnego ociągania, przyciągnąłem do siebie kruchego blondyna, który z zadowoleniem zatopił twarz w moim ramieniu. - Już dobrze. Nie musisz się mnie bać.
- Obiecałeś, że już tak nie zrobisz. - Zaczął się uspokajać. - To nie jest miłe…
- Ja też nie jestem miły. - Westchnąłem, sadzając go na łóżku. - A jednak ze mną wytrzymujesz. Nie jesteś czasami masochistą? Masochiści lubią ból. - Otworzyłem skrzypiącą szafę, by wybrać najlepszą koszulę.
- Raczej nie. - Wyrównał świszczący oddech. - Lubię cię, to mi wystarcza. - Przekręcił się na brzuch, co pozwoliło mu w lepszej obserwacji mojego ciała.
- Słodkie. - Przyznałem, zasłaniając mu część widoku. - Mam dzisiaj kilka spraw do załatwienia. Bądź grzeczny i zajmij się Leonidasem. Postaram się wrócić przed północą. - Zapiąłem rząd błyszczących guzików, a w międzyczasie rozglądałem się za parą nowych spodni.
- Gdzie idziesz? - Zapytał zaciekawiony, o mało nie spadając z niedawno wymienionego materaca.
- Na spotkanie. Muszę odwiedzić starego przyjaciela. - Spojrzałem w lustro, co pomogło mi w ułożeniu roztrzepanych włosów. Nie zwracając uwagi na zazdrosnego Moonlighta założyłem wypatrzone wcześniej spodnie, w których jeden guzik ciągle był odpięty. - Zjesz ze mną śniadanie? - Rzuciłem, zbliżając się do hebanowych drzwi.
- To już bardziej obiad. - Zaśmiał się cicho. - Ale tak. Z chęcią coś zjem. Im więcej krwi, tym więcej szczęścia!
- Coś w ten deseń. - Nacisnąłem srebrną klamkę. - Coś w ten deseń…
***
Ohyda - pomyślałem, docierając przed kalifornijski uniwersytet wypełniony ludzkimi zwłokami, czekającymi na dzień swojej śmierci. Część z nich była tutaj dla nauki, kolejni dla uszczęśliwienia rodziców, ale bez najmniejszego problemu dało się odnaleźć tych, którzy nie pamiętali nazwy własnego kierunku. Kiedyś ukończenie szkoły wyższej było czymś nobilitującym. Ludzie uważali cię za inteligenta i kłaniali ci się w pas! A teraz? Teraz nikt nie bierze tego na poważnie. Idioci. Biorąc głęboki wdech, przekroczyłem mury uczelni, licząc na to, że An już nie prowadzi nudnego wykładu.
- Ruszcie się, profesor idzie. - Warknąłem na grupkę pierwszaków, która pod wpływem perswazji przycisnęła się do chropowatej ściany, próbując się z nią scalić. - Dziękuję. - Ruszyłem dalej, próbując odnaleźć zapisaną w pamięci salę wykładową.
Podobno znajdowała się na trzecim piętrze i miała numer 27. Podaną informację potwierdziło dopiero moje przybycie, zlewające się z zakończeniem wykładu. Niezadowolony ze spotkania kolejnych śmiertelników przeczekałem ich przejście, by po chwili podejść do zamyślonego Annie.
- Wykład się skończył, tak jak czas na pytania. - Stuknął długopisem w biurko.
- Wiem, ale ludzie śmierdzą. - Skrzyżowałem ręce na klatce piersiowej. - Musisz pracować akurat na uniwersytecie? Użeranie się z żywymi jest męczące. - Żniwiarz podniósł wzrok. - Dawno się nie widzieliśmy, An.

Annie? Śmierdzi xd

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz